Co dalej z produkcją z perspektywy szefa produkcji?
Polski internet jest jak supermarket pełen procesowych cudów i złotych rad. Wystarczy kliknąć, kupić kurs online, a potem siedzieć wygodnie w fotelu, czekając, aż produktywność skoczy o 50%, a sprzedaż będzie rosła jak na drożdżach. A już najlepsze są te szkolenia, które obiecują, że po wizycie doradcy nasza produkcja zacznie chodzić jak w szwajcarskim zegarku. Faktem jest, że często zapominamy, iż budowniczym sukcesu nie zostaje się po obejrzeniu dwóch kursów na YouTube. Można to łatwo sprawdzić, rzucając okiem na LinkedIn lub stronę takiej „firmy cudotwórczej”.
Ale co zrobić, gdy mamy dziurawy budżet, szkolenia są poza zasięgiem, a cudotwórca okazał się bardziej bajkopisarzem niż zbawicielem? Co wtedy? Zaczyna się prawdziwa zabawa!
REKLAMA
Ciężkie czasy
Obecnie na miękką grę nie ma miejsca – nawet jeśli HR-owcy czasem twierdzą inaczej. Produkcja toczy wojnę na wielu frontach, a jednym z głównych problemów jest brak rąk do pracy. Pracownicy ze Wschodu? Owszem, są, ale ich dostępność to trochę jak yeti – niby ktoś widział, ale nie bardzo wiadomo gdzie. Do tego dochodzą bariera językowa, biurokratyczny chaos i problemy z legalizacją pobytu. No i rynek – kiedyś w jednej z firm zobaczyłem na ścianie wielki napis: „Jeśli Ty nie zatroszczysz się o swojego klienta, zrobi to ktoś inny”. I coś w tym jest. Bo każda, nawet najmniejsza wpadka jakościowa, może spowodować, że klient szybciej od nas znajdzie sobie nowego dostawcę. A wtedy wizerunek naszej firmy leci w dół jak kamień, i to bez spadochronu.
Zabawne jest to, że wszyscy, od zarządu po kierowników, doskonale o tym wiedzą. Ale zamiast bawić się w prewencję, rzucamy się na codzienne problemy jak strażacy na pożar. No bo przecież kto ma czas na myślenie o zagrożeniach, kiedy właśnie zawalił się dostawca z drugiego końca świata, a tu trzeba dowieźć towar na wczoraj?